Monthly Archives: Październik 2012

Brownie dyniowe (pumpkin swirl brownie)

Zwykły wpis

Pierwszy raz upiekłam brownie. Ponieważ ciasto było przeznaczone na imprezę z okazji Halloween, oczywiście nie mogło zabraknąć dyni. Po krótkich rozmowach z Googlem znalazłam ten przepis na wegańskie brownie dyniowe. W zasadzie się go trzymałam, tylko, jak zwykle w przypadku amerykańskich przepisów, zmniejszyłam o połowę ilość cukru, a i tak ciasto wyszło dośc mocno słodkie.

Poza tym, że pierwszy raz piekłam brownie, pierwszy raz w ogóle je jadłam 🙂 Było smaczne, ale nie wiem dlaczego spodziewałam się nie wiadomo jakich fajerwerków, może po przeczytaniu hymnów pochwalnych pod adresem wszelkiego rodzaju brownies na blogach? 😉 Tymczasem wyszło całkiem dobre ciasto czekoladowe z piernikowymi nutami – zdecydowanie nadaje się na imrezę albo do kawki, ale nie rzuciło mnie na kolana tak jak tego oczekiwałam 😉

Składniki (na formę o boku 24 cm, ok. 12 porcji)

Warstwa dyniowa

  • opakowanie budyniu waniliowego
  • pół szklanki mleka roślinnego
  • 3 łyżki cukru
  • 3/4 szklanki pure z dyni
  • mniej więcej pół opakowania przyprawy do piernika (do smaku)

warstwa czekoladowa

  • 2/3 szklanki cukru (można dać jeszcze trochę mniej, a w oryginale było półtorej szklanki….. chyba za oceanem mają inne kubki smakowe ;))
  • 3/4 szklanki mleka roślinnego
  • 1/3 szklanki oleju (użyłam kokosowego)
  • 1/3 szklanki pure z dyni
  • 2 łyżeczki octu (użyłam jabłkowego)
  • 1 i 1/3 szklanki mąki
  • 3/4 szklanki kakao
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia

Przygotowanie

Składniki warstwy dyniowej miksujemy na jednolitą masę. To samo robimy ze składnikami warstwy czekoladowej. Naczynie do pieczenia wykładamy pergaminem (tak, żeby wystawał ponad brzegi). Na dno wykładamy masę czekoladową. Na wierzhu rozprowaszamy masę dyniową, a następnie nożem do masła robimy w cieście esy-floresy, tak, żeby było widać trochę czekolady. Pieczemy 40 minut w 180 stopniach. Studzimy, a następnie na kilka godzin wstawiamy do lodówki.

Smacznego 🙂

PS. W razie powtórki do warstwy czekoladowej dodałabym chyba pokruszoną czekoladę 🙂

Ciasteczka owsiane

Zwykły wpis

Zrobiłam dziś domowe ciasteczka owsiane 🙂 Wyszły bardzo smaczne, pełne rodzynek i pestek. Nadają się na deser, słodką przekąskę albo nawet na śniadanie. Inspirowałam się przepisem z bloga Smak Imprezy. Moje ciasteczka są miękkie, jeśli wolicie bardziej chrupiące, trzeba piec je pewnie jakieś 10 minut dłużej.

Składmiki (na ok. 20 dużych ciastek)

  • 3 i 2/3 szklanki płatków owsianych
  • Puszka (400 ml) pełnotłustego mleka kokosowego
  • pół szklanki mleka sojowego (albo innego, wedle uznania)
  • 1/3 szklanki nasion chia lub siemienia lnianego
  • 1 szklanka mąki (użyłam orkiszowej razowej)
  • 2/3 szklanki rodzynek
  • 1/3 szklanki pestek słonecznika
  • pół szklanki pestek dyni
  • dwie duże szczypty soli
  • 2 łyżki miodu lub innego słodu
  • 2 łyżki przyprawy do piernika (lub mieszanki mielonego cynamonu, imbiru, kardamonu i goździków)

Przygotowanie

Mleko kokosowe i sojowe podgrzewamy w garnku (nie musi się zagotować, ale powinno być gorące. Dodajemy płatki i nasiona chia lub siemię lniane. Zostawiamy na jakieś 30 minut, aby płatki dobrze nasiąkły. Dodajemy pozostałe składniki i dokładnie mieszamy. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Z masy formujemy spore kulki (jak na małe kotlecii) i układamy je na blasze przykrytej pergaminem lub matą silikonową> Rozpłaszczamy lekko dłonią i pieczemy przez 35-40 minut.

Smacznego

Granola dyniowa

Zwykły wpis

Uff, udało się zrobić zdjęcia, znaim zjadłam wszystko 😉 Troszkę ostatnio zniedbałam bloga, ale mam ważne powody, o których niebawem 🙂 Nadal oczywiście jem, ale nie zawsze (a raczej prawie nigdy) mam czas i warunki, żeby to co zjem uwiecznić na zdjęciach (najlepiej przynajmniej w miarę przyzwoitej jakości ;)). Tym razem jednak dałam radę i mam dla Was granolę na bazie pieczonej dyni. Można powiedzieć, że dietetyczną – nie jest zbyt słodka i ma bardzo niewiele oleju, ale bynajmniej nie umniejsza to jej walorów smakowych. Ma tylko jedną wadę – jakoś szybko znika 😉

Składniki

suche

  • opakowanie płatków owsianych (300g)
  • ok. 2/3 szklanki orzechów laskowych
  • 100 g orzechów włoskich

sos

  • ok. szklanki puree z dyni
  • 2 łyżki melasy (można zastąpić miodem, ale melasa nadaje fajny piernikowy smak)
  • 2 łyżki oleju o neutralnym smaku (użyłam oleju z orzechów włoskich)
  • łyżeczka cynamonu
  • ok. 1/3 łyżeczki gałki muszkatałowej
  • łyżeczka ekstraktu z wanilii lub cukru waniliowego
  • mleko roślinne lub woda w takiej ilości, żeby sos miał gęstość śmietany (ilość zależy od konsystencji dyniowego puree)

dodatkowo

  • 2 garście rodzynek
  • 2 garście grubych wiórków kokosowych (najlepiej, ale jeśli nie znajdziecie grubych, mogą być zwykłe)

Przygotowanie

W misce mieszamy suche składniki. Składniki sosu miksujemy (wodę dodajemy stopniowo). Dodajemy sos do suchych i mieszamy dokładnie. Wykładamy na blachę przykrytą matą silikonową lub pergaminem i pieczemy ok. 60-70 minut w temperaturze 140 stopni. W trakcie pieczenia kilkakrotnie mieszamy, żeby wszystko równo się zrumieniło. Po wyjęciu z piekarnika dodajemy rodzynki i wiórki kokosowe i jeszcze raz mieszamy. Przechowujemy w zamkniętym słoiku lub puszce. Smacznego 🙂

Zupa warzywna wczoraj i dziś ;-)

Zwykły wpis

Niedawno zdałam sobie sprawę, że niebawem minie rok mojego blogowania. Zaczęłam przeglądać starsze posty i przypomniałam sobie świetny przepis na rozgrzewającą warzywną zupę. Jedna z moich ulubionych na sezon zbliżający się zimowy. Ale wróciłam do tej zupy również dlatego, że kiedy patrzę na jej pierwsze zdjęcie, zastanawiam się, czy się śmiać, czy płakać, albowiem pierwsza wersja wyglądała tak:

Hmmm… co ja sobie myślałam??? Nie wiem 😉 Jak widać, usiłowałam uskutecznić food styling w postaci warzywek leżących naokoło głównej atrakcji 😉 Do tego śliczne serwetki… No właśnie… hmmm…

Zupka przeszła więc lifting, dzięki czemu wygląda na jadalną, a ja mogę uczciwie stwierdzić, że moje umiejętności fotograficzne zbliżają się do przyzwoitego poziomu 😉 Chociaż delikatne wpadki nadal się zdarzają, np. w postaci odbicia mojej szacownej facjaty w łyżce na poniższym zdjęciu 😉 Jednakowoż nie jest to najgorsze, co mogło się zdarzyć (klikajcie na własne ryzyko).

A zupę nieustająco polecam 🙂 Naprawdę to jedna z moich ulubionych. Miłego wieczoru 🙂

Chleba naszego powszedniego… Mój pierwszy chleb na zakwasie!

Zwykły wpis

Przyznam, że jestem z siebie dumna. Upiekłam prawdziwy chleb na zakwasie. I mało że się udał, jest fantastyczny. Bardzo chrupiąca skórka i zwarty wilgotny miąższ. Nie jest to chleb dla wielbicieli bagietek 😉 Ale niżej podpisana uwielbia wszelkiej maści razowce, więc chleb piekłam z dedykacją dla siebie. Ten pierwszy raz był między innymi po to, żeby odhaczyć na liście numer 5 😉 Podeszłam do tematu z założeniem, że jeżeli przedsięwzięcie skończy się kompletną porażką względnie zajmie cały weekend i doprowadzi do totalnej dewastacji kuchni, to pierwszy raz będzie też ostatnim. Otóż nie będzie. Na pewno będą kolejne 🙂

Od razu musze się przyznać, że nie hodowałam zakwasu od zera. Przywiozłam trochę z Bocianowa dzięki uprzejmości Kornelii, która chce krzewić ideę domowego pieczenia chleba 🙂 Na stronie Macro Bios Baru – hiperzdrowego cateringu, który prowadzi Kronelia, znalazłam jej przepis na chleb. Rozmawiałam też z Googlem i przejrzałam kilka fajnych stron poświęconych pieczeniu chleba (niekoniecznie na zakwasie). Przyznam, że w znalezionych przepisach przerażały mnie trochę proporcje w stylu 65 g zakwasu, 355 g mąki pszennej i 215 g mąki żytniej… itp. Nie mam w domu wagi kuchennej i odmierzenie zakwasu co do grama byłoby dla mnie abstrakcją. Poza tym dokładność i precyzja, delikatnie mówiąc, nie należą do moich zalet 😉

Doszłam więc do wniosku, że chrzanię to 😉 Nasze babcie przez wieki piekły chleb w domach, bez wagi, bez kuchennego termometru i superdokładnego zegara. I jakoś to działało. Zatem, metodą babć, mniej więcej, na oko (no może nie tak całkiem, bo z użyciem kubka z podziałką ;)) odmierzyłam wszystko. Nie miałam niektórych składników z przepisu Kornelii (np. sezamu i siemiania lnianego), więc wedle zawartości kuchni i humoru pozamieniałam to i owo 😉 Po wymieszaniu ciasto wydawało mi się kwaśno-słone i średnio smaczne, więc chlapnęłam trochę miodu i melasy, a co 😉 A na koniec dorzuciłam rodzynki, bo czemu nie.

 Potem zastanawiałam się, czy nie wezwać na pomoc sił wyższych, czyniąc na chlebie znak krzyża, jak to ponoć babcia robiła przed wstawieniem bochenka do pieca. Koniec końców zapomniałam o tym i siły wyższe odrobinę się zemściły, ale o tym za chwilę 🙂 Efekt finalny przypomina mi w smaku ulubiony w dzieciństwie „razowiec na miodzie”. Dosyć ciężki, z wyraźnie wyczuwalnym smakiem zakwasu, ale też delikatną słodyczą.

Zemsta sił wyższych objawiła się tym, że pomimo dokładnego nasmarowania formy olejem, chleb częściowo przywarł do niej na amen. Może powinnam jeszcze wysypać ją mąką, a może piec w formie silikonowej? Następnym razem chyba tak zrobię, choć to dość dalekie od babcinych sposobów. Niestety więc udało mi się wyjąć tylko około połowy bochenka w stanie w miarę nienaruszonym a resztę w stanie mniejszego bądź większego rozpadu. Ale nic to, marnacji nie będzie 😉 Wygrzebany z otchłani internetu przepis na zużycie chlebowych resztek już czeka 🙂

Tak więc, mili Czytacze, oto receptura na chleb orkiszowo-owiany na zakwasie, z miodem, melasą, rodzynkami i ziarnami 🙂 I naprawdę nie przejmujcie się za bardzo dokładnymi proporcjami. łyżka mąki więcej, trzy rodzynki mniej, nie szkodzi 😉

Składniki

  • ok. pół szklanki zakwasu
  • ok. 600 g mąki (dałam ok. 100 g owsianej, którą musiałam wykorzystać i ok. 500 g orkiszowej pełnoziarnistej)
  • ok. 450 ml wody gazowanej (nie wiem, czemu gazowanej, ale tak mi doradziła koleżanka i tak zrobiłam)
  • 2 łyżeczki soli
  • 2 łyżki miodu
  • łyżka melasy
  • ok. pół szklanki lub troszkę mniej płatków owsianych
  • dwie garście ziaren słonecznika
  • ok. 1/3 szklanki pestek dyni
  • ok. 1/3 szklanki otrębów (otrąb? nie miałam, dałam zamiast tego płatki owsiane błyskawiczne)
  • 3 łyżki ziaren siemienai lnianego (nie miałam, dałam nasiona chia)
  • ok. 1/3 szklanki rodzynek

Przygotowanie

Od momentu przywiezienia z Mazur zakwas przechowywałam w lodówce. Chleb piekłam w sobotę rano. W piątek rano przed wyjściem do pracy wyjęłam zakwas z lodówki, dodałam do niego czubatą łyżkę mąki orkiszowej i ok. 1/3 szklanki ciepłej wody (z kranu ;)). Zamieszałam, przykryłam słoik i zostawiłam w temperaturze pokojowej na cały dzień. W piątek wieczorem wyrobiłam ciasto. W dużej misce zmieszałam wszystkie suche składniki (tzn mąki, ziarna i płatki, nie dodawałam tylko rodzynek), dodałam wodę, miód, melasę i zakwas. Nie rozczulałam się za bardzo nad wyrabianiem – wymieszałam ciasto rękami tak, żeby nie było grudek mąki. Dodałam rodzynki i wymieszałam. Przykryłam ściereczką i zostawiłam w temperaturze pokojowej do wyrastania na jakieś 12 godzin. Wyrastanie się trochę przedłużyło, bo poranek przywitał mnie brakiem prądu 😉 Przez noc ciasto wyraźnie wyrosło – prawie podwoiło swoją obijętość. Kiedy prąd wrócił, czyli po jakichś 14 godzinach, w sobotę rano, przełożyłam ciasto do formy wysmarowanej olejem. Jak już pisałam, forma nie całkiem się sprawdziła i następnym razem prawdopodobnie będzie silikonowa. Piekłam przez 45 minut w 150 stopniach i kolejne 40 minut w 180 stopniach. Po wyjęciu przykryłam ściereczką i zostawiłam do wystygnięcia.

Przed pieczeniem odłozyłam ok. pół szklanki zakwaszonego ciasta do małego słoiczka i schowałam do lodówki. To będzie mój zakwas na następny chleb 🙂

Krajanka owsiana w wersji jesiennej, piernikowo-dyniowa

Zwykły wpis

Nadal przetwarzam dynię na wszelakie sposoby. Ostatnio zrobiłam zupę dyniową z mleczkiem kokosowym i garam masalą. Do resztek zupy dodałam szałwię i kozi ser i przerobiłam tym sposobem na pyszny sos do makaronu (obiecuję niebawem jeszcze trochę go dopracować i podać przepis, bo naprawdę jest tego wart), dziś z okazji totalnego kryzysu motywacyjnego w sprawie gotowania przyprawiłam trochę pieczonej dyni czosnkiem i solą, wymieszałam z łyżeczką oleju kokosowego i zapakowałam toto ze świeżym szpinakiem i serem w dwie tortille – dwuczęściowy lunch do pracy w 3 minuty 🙂

A pomiędzy tym wszystkim upiekłam taką oto śniadaniową krajankę. Opierałam się na wersji podstawowej, ale postanowiłam dodać więcej jesiennych akcentów – dynię (oczywiście!), korzenne przyprawy i orzechy. Użyłam też mąki oswianej, bo akurat miałam ją w domu i musiałam szybko zużyć. O dziwo ciasto wyszło delikatniejsze i bardziej miękkie niż z mąką pszenną, ale jeżeli nie macie mąki owsianej, to myślę, że dowolna inna też da radę.

Składniki (na kwadratową formę o boku 24 cm)

  • 1,5 szklanki płatków owsianych
  • 1 1/3 szklanki mąki owsianej (lub pszennej)
  • 2/3-3/4 szklanki puree z dyni
  • 2 łyżki miodu *
  • 2 łyżki melasy *
  • łyżka przyprawy do piernika
  • łyżeczka proszku do pieczenia
  • 3 łyżki nasion chia lub siemienia lnianego
  • trochę ponad pół szklanki mielonego siemienia lnianego
  • szczypta soli
  • pół łyżeczki ekstraktu z wanilii lub cukru waniliowego
  • 1,5 szklanki mleka (użyłam ryżowego)
  • garść rodzynek
  • ok. pół szklanki orzechów laskowych (lub innych, np. lekko połamanych włoskich)
  • olej do wysmarowania formy

* można użyć tylko miodu lub tylko melasy, albo zastąpić miód innym słodkim syropem, np. klonowym

Przygotowanie

W misce mieszamy suche składniki, tzn. makę, płatki owsiane, przyprawę do piernika, mielone siemię lniane oraz nasiona chia lub lnu, proszek do pieczenia i sól. W drugim naczyniu miksujemy miód, melasę, ekstrakt z wanilii lub cukier waniliowy, dynię i mleko. Wlewamy mokre składniki do suchych i dokładnie mieszamy. Dodajemy orzechy i rodzynki i ponowanie mieszamy. Przelewamy masę do wysmarowanego olejem naczynia żaroodpornego. Wyrównujemy wierzch i pieczemy ok. 40 minut w temperaturze 180 stopni.

Smacznego 🙂

Warsztaty ashtanga jogi w Gościńcu Bocianowo

Zwykły wpis

Niniejszym mogę wykreślić z mojej listy cel nr 4. Ostatni przedłużony weekend spędziłam na warsztatach Ashtanga jogi w Gościńcu Bocianowo we wsi Stręgiel w okolicach Węgorzewa. Co prawda wróciłam przeziębiona na amen, ale pomijając ten drobny szczegół, wyjazd był bardzo udany.

Bocianowo jest niezwykle urokliwym miejscem. Wyobraźcie sobie wakacje u babci na wsi – stary dom z ogrodem, kaflowy piec w ogromnej kuchni, zapach świeżego chleba i kawy co rano, a wieczorem wysiadywanie przy kominku. Tak właśnie tam jest. Od przekroczenia progu czuje się rodzinną atmosferę. Pokoje są przytulne i pięknie urządzone, absolutnie nie robią wrażenia hotelowych „pomieszczeń do spania”. W naszym pokoju był kominek, fotel bujany i 8 (osiem!) dywanów/chodników na podłodze. Każdy inny. Każdy mebel też był z innej parafii, a jednocześnie wszystko świetnie ze sobą współgrało i tworzyło tak fajną atmosferę, że naprawdę miło było tam posiedzieć.

Centralnym miejscem Gościńca (jak to w domu u babci na wsi ;)) jest ogromna kuchnia z piecem węglowym. Okrągły stół zjednoczył grupę tak skutecznie, że potrafiliśmy przesiedzieć w kuchni dobre dwie godziny, gadając o sprawach bardziej i mniej ważnych.

A skoro mowa o kuchni, jedzenie w Bocianowie jest po prostu fenomenalne. Kornelia, właścicielka Gościńca, gotuje dla swoich gości posiłki makrobiotyczne, według metody pięciu przemian. Dla naszej jogowej grupy kuchnia była dodatkowo wegetariańska (a raczej ichtiowegetariańska, bo raz pojawił się śledź). Naprawdę, każdy posiłek to było arcydzieło sztuki kulinarnej. Gorące kasze i owsianki na śniadania, domowy chleb na zakwasie, pasty warzywne, świeżo parzona kawa z kardamonem i imbirem, tarty warzywne, pieczone pierożki z grzybami…. Acchhhh

Kiedy grupa wygłodniałych joginów po porannej praktyce wpadała do kuchni, wszystko znikało w tempie i ilościach wręcz zastraszających. Hitem był wieczór, kiedy Kornelia musiała dać nam chleb prosto z pieca (choć wedle zasad makrobiotyki nie powinno się jeść jeszcze ciepłego pieczywa, niestety zapomniałam dlaczego ;)), bo ten, który był przewidziany na tę kolację, nie starczył dla bandy głodomorów 😉

Kornelia siadała z nami do każdego posiłku i przy okazji dowiadywaliśmy się, co właściwie jemy i dlaczego, to znaczy jaki wpływ na nasze zdrowie mają użyte składniki i przyprawy, zarówno z punktu widzenia „standardowej dietetyki” jak i tej „magicznej”, tzn. energii życiowej w organizmie itp. Większość uczestników warsztatów jest w mniejszym lub większym stopniu zbzikowana na punkcie zdrowego żywienia, medycyny alternatywnej itp., więc zasypywaliśmy Kornelię pytaniami, zdobyliśmy parę przepisów, które pewnie niebawem pojawią się na blogu.

Odbył się też „wykład”, czy pogadanka na temat tradycyjnej medycyny chińskiej, makrobiotyki i gotowania według pięciu przemian. Muszę przyznać, że w tej sprawie mam mieszane uczucia.  Jeśli chodzi o makrobiotykę, to zdecydowanie jak najbardziej zgadzam się z tym, że powinno się jeść pokarmy świeże, jak najmniej przetworzone, w miarę możliwości z ekologicznych upraw, niekoniecznie przywiezione z drugiego końca świata. Z drugiej strony, nie do końca do mnie przemawia idea energii życiowej zawartej w pożywieniu i tego, że np. mrożone owoce nie mają żadnej wartości, bo mrożenie zabija w nich ową energię… Jeszcze bardziej „magiczna” wydaje mi się kuchnia pięciu przemian, która, w wielkim skrócie, mówi, że każdy składnik jest przypisany do pewnego żywiołu (przemiany) i aby polepszyć energię potrawy, należy użyć składników ze wszystkich pięciu żywiołów, dodając je w odpowiedniej kolejności. Mój racjonalny umysł nie bardzo godzi się z tym, że jakość potrawy i jej wpływ na nasze zdrowie może zależeć od tego, czy najpierw ją posolę, a później popieprzę, czy odwrotnie.

A już całkiem nie wierzę w to, że nowotwór można wyleczyć sokami albo witaminą C, tylko koncerny farmaceutyczne spiskują, aby ludzie się o tym nie dowiedzieli. W 100% zgadzam się, że zdrowa dieta może pomóc nam uniknąć wielu chorób, a jeżeli już zachorujemy, może wspomagać proces leczenia. Ale uważam, że w wielu przypadkach sama dieta nie wystarczy.

Mimo dosyć sceptycznego nastawienia,  na fali dobrej energii po powrocie wymiotłam z szafki część stojących tam od lat puszek i zrobiłam remanent w zamrażarce 😉

Hmmm…  no tak… ale to przecież był wyjazd jogowy 😉 Każdy dzień rozpoczynał się praktyką  o siódmej rano. Kiedy zaczynaliśmy powitania słońca, faktycznie wschodziło słońce i było to naprawdę niesamowite uczucie.  Pamiętam, że w sobotę dokładnie o 8.42 pomyślałam, że w normalnych warunkach w weekend o tej porze przewracam się na drugi bok w łóżku, a teraz nie dość, że wstałam, to jeszcze doprowadziłam się do stanu używalności, ćwiczyłam półtorej godziny, po czym musiałam ponownie doprowadzić się do stanu używalności 😉

Druga sesja jogi odbywała się po południu. Nad naszymi wysiłkami w kierunku zawiązania się na supełek czuwała Sylwia, która dawała nam niezły wycisk (jak ktoś powiedział, powinna być sierżantem), ale jednocześnie dbała o to, żeby ambicje nie wzięły góry nad możliwościami i zdrowym rozsądkiem i żebyśmy wszyscy wrócili do domu w całości 😉

Nasza ekipa miała też dwóch czworonożnych członków honorowych – Fifi i Gretę

Ten wyjazd na pewno sporo mi dał, pozwolił się zresetować, oderwać na chwilę od codzienności i dostarczył materiału do przemyśleń.

Jeśli macie ochotę na wakacje daleko od szosy, w miejscu, gdzie czas płynie wolniej, w naprawdę rodzinnej atmosferze, z pysznym (i ze wszech miar zdrowym) jedzeniem i szczyptą „szamaństwa”, wybierzcie się do Bocianowa 🙂

O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna? ;-)

Zwykły wpis

… a raczej gdy już dawno dorsoła? 😉

Niedawno się chwaliłam, że stuknęła mi trzecia dekada 😉 Szczerze mówiąc, obawiałam się tych urodzin. Od wielu osób słyszałam, że są przełomowe i to nie w przyjemnym sensie. Ponoć człowiek zaczyna czuć upływ czasu, zauważać zmarszczki, myśleć o przemijaniu… Znając moje zbyt emocjonalne podejście do życia w ogóle, obawiałam się depresji i początku kryzysu wieku średniego, który potrwa przez czas bliżej nieokreślony.

Ku mojemu miłemu zaskoczeniu nic takiego nie miało miejsca 🙂 Moje urodziny objawiły się w zasadzie tylko tym, że urywały się telefony z życzeniami od bliskich, a osoby, z którymi na codzień kompletnie nie mam kontaktu, przypomniały sobie o moim istneiniu, widząc powiadomienie na Facebooku 😉 Żeby nie było, nie wyzłośliwiam się, uważam, że to naturalne, że z niektórymi osobami z czasem kontakt się rozluźnia i było mi bardzo przyjemnie, że tym osobom chciało się napisać dwa sympatyczne zdania z okazji tego, że się postarzałam 🙂

Nie wpadłam więc w depresję, ale za to zaczęłam się zastanawiać, co chciałabym zrobić, a do tej pory odkładałam, bo mi się nie chciało, bałam się, nie mogłam się zebrać itp. itd. Spisałam sobie listę takich rzeczy „do załatwienia” na najbliższy rok, do trydziestych pierwszych urodzin (mniej więcej). Niektóre są bardzo prozaiczne, niektóre szczytne, część wymaga sporych nakładów finansowych, więc zobaczymy, jak się pod tym względem ułoży…  Inne wymagają naprawdę sporych poświęceń, więc okaże się, czy lenistwo nie weźmie góry. W każdym razie dzielę się dziś z Wami listą moich pomysłów, marzeń i planów. W miarę postępów w relazacji będę zdawać relacje 🙂 Dodam też stronę, gdzie będę mogła po kolei wykreślać zrealizowane punkty, bo nic tak nie motywuje jak świadomość czynionych postępów 😉

Chciałam, żeby było ich trzydzieści  – byłoby tak ładnie, trzydzieści punktów na trzydzieste urodziny. Ale wymyśliłam tylko 22. Dwa ostatnie zatrzymałam dla siebie, bo to plany największego kalibru, które wymagają sporo wysiłku, a na których jednocześnie bardzo mi zależy. Wyczytałam gdzieś ostatnio, że najlepiej nie przechwalać się zbytnio poważnymi celami, bo mówiąc o nich innym „rozmywamy” zapał i motywację do rzeczywistego działania. Ale obiecuję pochwalić się, kiedy mała lub duża niespodzianka dojdzie do skutku 🙂

Tak więc, mili czytacze i czytaczki, oto czym będę się zajmować przez najbliższy rok 🙂

  1. Wziąć udział w warsztatach kulinarnych
  2. Nauczyć się zakładać pełny lotos
  3. Wziąć udział w warsztatach jogi
  4. Upiec chleb na zakwasie
  5. Skoczyć ze spadochronem
  6. Zarejestrować się w banku dawców szpiku
  7. Oddać krew
  8. Wziać udział w zlocie bloggerów
  9. Zrobić test na HIV (nie, nie podejrzewam, że mogłam gdzieś „złapać”, ale uważam, że każdy powinien to zrobić, choćby po to, żeby być przykładem dla innych)
  10. Zmienić szablon bloga i przenieść go do osobnej domeny
  11. Podciągnąć się 10 razy na drążku
  12. Zorganizować piknik (z kocem, jedzeniem w koszu itp.)
  13. Wybrać się na masaż
  14. Dbać o porządek w domu (bez przesady ;))
  15. Unikać niepotrzebnych zakupów
  16. Upolować i spróbować lodów Gelati Giuseppe
  17. Zjeść obiad w 100% wegańskiej restauracji
  18. Odwiedzić co najmniej jedno europejskie miasto, w którym jeszcze nie byłam
  19. Uporządkować swój stosunek do jedzenia
  20. Wziąć udział w akcji dobroczynnej jako wolontariuszka
  21. ??? Mała niespodzianka ???
  22. ??? Duża niespodzianka ???

Dynia party, cześć druga – dyniowy tofu sernik

Zwykły wpis

Kolejny przepis z urodzinowej imprezki i dynia w kolejnej odsłonie, tym razem na słodko. Wiadomo, że na urodzinach musi być tort 🙂 Ale jakoś nie miałam weny na skomplikowane wielowarstwowe ciasto, więc postanowiłam, że w roli tortu wystąpi dyniowy sernik z tofu. Tort, jak wiadomo, musi być z kremem, również z tofu, a jakże 😉 Całość z nutami jesienno-zimowo-piernikowymi. Ciasto jest chyba dużo prostsze od klasycznego tortu, a smakuje i wygląda naprawdę fajnie. Jest prawie wegańskie – z wyjątkiem łyżki miodu dodanej do kremu i kuleczek dekoracyjnych na wierzchu. Ale kuleczki można oczywiście pominąć, a miód zastąpić dowolnym słodkim syropem.

Inspirowałam się tym przepisem. Jak zwykle w przypadku przepisów zza oceanu, zmniejszyłam ilośc cukru o połowę, a ciasto i tak jest dosyć słodkie 😉

Składniki (na tortownicę o średnicy 23 cm)

spód

  • ok. 1,5 szklanki zmielonych herbatników imbirowych (lub digestive)
  • 3-4 łyżki stopionej margaryny lub oleju kokosowego
  • łyżka mleka roślinnego
  • szczypta soli

wierzch

  • Paczka (340 g) miękkiego silken tofu
  • ok. 2 szklanki puree z pieczonej dyni (instrukcja pieczenia dyni tutaj)
  • sok z jednej cytryny
  • 1 budyń waniliowy (proszek)
  • łyżka cukru waniliowego
  • 2/3 szklanki brązowego cukru
  • pół średniego banana
  • 1,5 czubatej łyżki mąki
  • łyżeczka cynamonu
  • pół łyżeczki imbiru
  • pół szklanki nerkowców namoczonych przez kilka godzin
  • opcjonalnie ok. 1/3 szklanki rodzynek lub kandyzowanego imbiru

krem

  • 2 kostki tofu (po 180 g)
  • ok. 1/3 szklanki oleju kokosowego lub margaryny w temperaturze pokojowej
  • 1/3 – 1/2 szklanki dżemu z pomarańczy (użyłam marmolady pomarańczowo-imbirowej, można też użyć pomarańczowej i trochę imbiru w proszku)
  • sok z ok. 2/3 cytryny
  • łyżka miodu
  • gałka muszkatałowa do smaku (u mnie duża szczypta)
  • szczypta soli (do smaku, ja dałam sporo, bo lubię słonawe kremy w typie serka Philadelphia)

Przygotowanie

Składniki spodu miksujemy do uzyskania konsystencji mokrego piasku. Masą wykładamy dno natłuszczonej tortownicy i dociskamy. Następnie wszystkie składniki wierzchu, z wyjątkiem imbiru kandyzowanego lub rodzynek, miksujemy na jednolitą masę. Ewentualnie dodajemy imbir bądź rodzynki i mieszamy. Masę wykładamy na ciasteczkowy spód, wyrównujemy powierzchnię i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Pieczemy 45-50 minut.

Składniki kremu miksujemy na jednolitą masę i odstawiamy do lodówki, aż ciasto całkowicie wystygnie. Ciasto musi być całkowicie wystudzone, zanim otworzymy formę i zabierzemy się do dekoracji.

Przed rozpięciem tortownicy warto przejechać nożem wdzłuż brzegów, żeby odkleić ciasto, w razie gdyby przywarło. Następnie rozprowadzamy krem, w miarę możliwości równą warstwą na wierzchu i bokach ciasta. Do wyrównywania kremu dobrze się nadaje długi nóż. Dekorujemy wedle uznania i do czasu podania przechowujemy w lodówce.

Smacznego 🙂