Niniejszym mogę wykreślić z mojej listy cel nr 4. Ostatni przedłużony weekend spędziłam na warsztatach Ashtanga jogi w Gościńcu Bocianowo we wsi Stręgiel w okolicach Węgorzewa. Co prawda wróciłam przeziębiona na amen, ale pomijając ten drobny szczegół, wyjazd był bardzo udany.
Bocianowo jest niezwykle urokliwym miejscem. Wyobraźcie sobie wakacje u babci na wsi – stary dom z ogrodem, kaflowy piec w ogromnej kuchni, zapach świeżego chleba i kawy co rano, a wieczorem wysiadywanie przy kominku. Tak właśnie tam jest. Od przekroczenia progu czuje się rodzinną atmosferę. Pokoje są przytulne i pięknie urządzone, absolutnie nie robią wrażenia hotelowych „pomieszczeń do spania”. W naszym pokoju był kominek, fotel bujany i 8 (osiem!) dywanów/chodników na podłodze. Każdy inny. Każdy mebel też był z innej parafii, a jednocześnie wszystko świetnie ze sobą współgrało i tworzyło tak fajną atmosferę, że naprawdę miło było tam posiedzieć.
Centralnym miejscem Gościńca (jak to w domu u babci na wsi ;)) jest ogromna kuchnia z piecem węglowym. Okrągły stół zjednoczył grupę tak skutecznie, że potrafiliśmy przesiedzieć w kuchni dobre dwie godziny, gadając o sprawach bardziej i mniej ważnych.
A skoro mowa o kuchni, jedzenie w Bocianowie jest po prostu fenomenalne. Kornelia, właścicielka Gościńca, gotuje dla swoich gości posiłki makrobiotyczne, według metody pięciu przemian. Dla naszej jogowej grupy kuchnia była dodatkowo wegetariańska (a raczej ichtiowegetariańska, bo raz pojawił się śledź). Naprawdę, każdy posiłek to było arcydzieło sztuki kulinarnej. Gorące kasze i owsianki na śniadania, domowy chleb na zakwasie, pasty warzywne, świeżo parzona kawa z kardamonem i imbirem, tarty warzywne, pieczone pierożki z grzybami…. Acchhhh
Kiedy grupa wygłodniałych joginów po porannej praktyce wpadała do kuchni, wszystko znikało w tempie i ilościach wręcz zastraszających. Hitem był wieczór, kiedy Kornelia musiała dać nam chleb prosto z pieca (choć wedle zasad makrobiotyki nie powinno się jeść jeszcze ciepłego pieczywa, niestety zapomniałam dlaczego ;)), bo ten, który był przewidziany na tę kolację, nie starczył dla bandy głodomorów 😉
Kornelia siadała z nami do każdego posiłku i przy okazji dowiadywaliśmy się, co właściwie jemy i dlaczego, to znaczy jaki wpływ na nasze zdrowie mają użyte składniki i przyprawy, zarówno z punktu widzenia „standardowej dietetyki” jak i tej „magicznej”, tzn. energii życiowej w organizmie itp. Większość uczestników warsztatów jest w mniejszym lub większym stopniu zbzikowana na punkcie zdrowego żywienia, medycyny alternatywnej itp., więc zasypywaliśmy Kornelię pytaniami, zdobyliśmy parę przepisów, które pewnie niebawem pojawią się na blogu.
Odbył się też „wykład”, czy pogadanka na temat tradycyjnej medycyny chińskiej, makrobiotyki i gotowania według pięciu przemian. Muszę przyznać, że w tej sprawie mam mieszane uczucia. Jeśli chodzi o makrobiotykę, to zdecydowanie jak najbardziej zgadzam się z tym, że powinno się jeść pokarmy świeże, jak najmniej przetworzone, w miarę możliwości z ekologicznych upraw, niekoniecznie przywiezione z drugiego końca świata. Z drugiej strony, nie do końca do mnie przemawia idea energii życiowej zawartej w pożywieniu i tego, że np. mrożone owoce nie mają żadnej wartości, bo mrożenie zabija w nich ową energię… Jeszcze bardziej „magiczna” wydaje mi się kuchnia pięciu przemian, która, w wielkim skrócie, mówi, że każdy składnik jest przypisany do pewnego żywiołu (przemiany) i aby polepszyć energię potrawy, należy użyć składników ze wszystkich pięciu żywiołów, dodając je w odpowiedniej kolejności. Mój racjonalny umysł nie bardzo godzi się z tym, że jakość potrawy i jej wpływ na nasze zdrowie może zależeć od tego, czy najpierw ją posolę, a później popieprzę, czy odwrotnie.
A już całkiem nie wierzę w to, że nowotwór można wyleczyć sokami albo witaminą C, tylko koncerny farmaceutyczne spiskują, aby ludzie się o tym nie dowiedzieli. W 100% zgadzam się, że zdrowa dieta może pomóc nam uniknąć wielu chorób, a jeżeli już zachorujemy, może wspomagać proces leczenia. Ale uważam, że w wielu przypadkach sama dieta nie wystarczy.
Mimo dosyć sceptycznego nastawienia, na fali dobrej energii po powrocie wymiotłam z szafki część stojących tam od lat puszek i zrobiłam remanent w zamrażarce 😉
Hmmm… no tak… ale to przecież był wyjazd jogowy 😉 Każdy dzień rozpoczynał się praktyką o siódmej rano. Kiedy zaczynaliśmy powitania słońca, faktycznie wschodziło słońce i było to naprawdę niesamowite uczucie. Pamiętam, że w sobotę dokładnie o 8.42 pomyślałam, że w normalnych warunkach w weekend o tej porze przewracam się na drugi bok w łóżku, a teraz nie dość, że wstałam, to jeszcze doprowadziłam się do stanu używalności, ćwiczyłam półtorej godziny, po czym musiałam ponownie doprowadzić się do stanu używalności 😉
Druga sesja jogi odbywała się po południu. Nad naszymi wysiłkami w kierunku zawiązania się na supełek czuwała Sylwia, która dawała nam niezły wycisk (jak ktoś powiedział, powinna być sierżantem), ale jednocześnie dbała o to, żeby ambicje nie wzięły góry nad możliwościami i zdrowym rozsądkiem i żebyśmy wszyscy wrócili do domu w całości 😉
Nasza ekipa miała też dwóch czworonożnych członków honorowych – Fifi i Gretę
Ten wyjazd na pewno sporo mi dał, pozwolił się zresetować, oderwać na chwilę od codzienności i dostarczył materiału do przemyśleń.
Jeśli macie ochotę na wakacje daleko od szosy, w miejscu, gdzie czas płynie wolniej, w naprawdę rodzinnej atmosferze, z pysznym (i ze wszech miar zdrowym) jedzeniem i szczyptą „szamaństwa”, wybierzcie się do Bocianowa 🙂