Monthly Archives: Luty 2013

Do przemyślenia

Zwykły wpis

Dziś znów będzie post nieprzepisowy 😉

Miałam zilustrować go jakimś standardowym obrazkiem słodkiego prosiaczka w zestawieniu ze sceną z rzeźni tudzież zdjęciem schabowego, ale sobie daruję. Chodzi o to, że pomimo iż ostatnimi czasy jadłam wszystko, czyli m. in. mięso, ryby i jajka, cały czas mam w tyle głowy weganizm jako jedyną słuszną moralnie opcję odżywania się i życia w ogóle. Nie wydaje mi się, żeby zwierzęta były na tym świecie po to, by być naszymi kotletami i materiałem na torebki tudzież kożuchy. Wydaje mi się to hipokryzją (tak!), że ubóstwiam, głaszczę, rozpieszczam, karmię, leczę itp. moje koty, a na obiad konsumuję kawałek świni, która wedle wszelkichdowodów naukowych była zdecydowanie bardziej inteligentna niż rzeczone koty, a żeby wylądować na moim talerzu, musiała swoje krótkie życie sędzić w fatalnych warunkach.

Ostatnio znalazłam taką oto tabelkę, która dała mi bardzo do myślenia. Szczerze mówiąc, nawet bardziej niż makabryczne zdjęcia i filmy z rzeźni.

  Czas życia (dni) Produkcja Cierpienie
Wołowina 600 340 kg 22,5 godz/kg
Drób 48 2 kg 24 dni/kg
Wieprzowina 250 90 kg 2,8 dnia/kg
Jajka 1000 800  jajek 1,25 dnia/jajko
Mleko 1500 3000 l 0,5 dnia/litr

Tabelka nie jest mojego autorstwa. Pochodzi z bloga The Vegan Skeptic. Ja tylko sprawdziłam, czy dane sa mniej więcej zbliżone do rzeczywistości (są) i przeliczyłam je z funtów i galonów na kilogramy i litry. Dane dotyczą chowu zwierząt na fermach przemysłowych.

Wiele osób mówi, że nie potrafiłoby zupełnie zrezygnować z mięsa albo utrzymuje, że białko zwierzęce jest niezbędne dla zdrowia. W zupełności rozumiem, że nie każdy jest w stanie z dnia na dzień przejść na weganizm albo nawet wegetarianizm, ale może warto się zastanowić, czy nie byłoby lepiej dla wszystkich stworzeń (w tym nas i naszego zdrowia), żeby zamiast codziennie jeść parówkę, która zawiera 30% mięsa a resztę niewiadomoczego, pasztet podlaski, który pewnie nawet do tych 30% nie sięga, kurczaka z fermy i jajka z klatek, zainwestować kilka razy w tygodniu w posiłek z ekologicznego mięsa zwierząt hodowanych w godziwych warunkach. Zgoda, te zwierzęta nadal musiały zostać zabite, aby stać się kotletem, ale przynajmniej zanim to nastąpiło, miały okazję pochodzić po trawie i zobaczyć słońce. Moim zdaniem to zawsze coś. Z własnego doświadczenia mogę też powiedzieć, że mięso „szczęśliwych” kur jest o niebo smaczniejsze.

Co do mnie, cały czas zastanawiam się nad odejściem od produktów zwierzęcych w diecie i w miarę możliwości w innych sferach życia. Mam jednak kilka problemów, które muszę sobie przepracować, przemyśleć prioryteyty, dojść do tego, co dla mnie działa, a co niekoniecznie…

  • Zdrowie, czyli jak to zrobić, żeby nie nabawić się żadnych niedoborów, anemii itp., żeby mi nie wypadły włosy i nie połamały się paznokcie… Wiem, że się da, ale, jak już kiedyś pisałam, wydawało mi się, że będąc weganką, komponowałam swoje posiłki sensownie. Starałam się, aby były urozmaicone, nie żyłam na parówkach sojowych, a mimo to czułam się czasem słabo, a „akcja weganizm” szczególnie odbiła się na moich włosach, z którymi dopiero niedawno doszłam do ładu.
  • Sport. Dużo trenuję, między innymi podnoszenie ciężarów. Na olimpiadę się nie wybieram, ale chciałabym w tym aspekcie się rozwijać, a to wymaga między innymi odpowiedniej diety. To nieszczęsne białko naprawdę ma znaczenie przy budowaniu siły i masy mięśniowej. Cały czas o tym czytam i dokształcam się. Jeśli ktoś z Was zna jakieś fajne strony czy książki na ten temat, to będe wdzięczna za podzielenie się
  • Uroda. Mam bardzo problematyczną cerę. Od okresu dojrzewania, który dawno mam za sobą, walczę z trądzikiem. Do tej pory żadne kosmetyki, a w szczególności żadne naturalne metody nie pomogły w 100%. Jeżeli już, to pewną poprawę przynosiły kosmetyki apteczne, które z pewnością nie są wegańskie. Może jestem próżna, ale wolałabym, żeby moja skóra nie wyglądała jak pasztet 😉 W tym temacie znalazłam jednak sztuczkę, którą w tej chwili testuję i – odpukać – chyba działa. Muszę ją sprawdzić przez dłuższy czas, zanim napiszę o efektach.
  • Koty. No właśnie. Mam dwa koty. Koty są drapieżnikami. Nie mam zamiaru próbować przestawiać moich kotów na weganizm. Wiem, że są roślinne karmy dla kotów, oparte głównie na kukurydzy, ale uważam, że to wbrew naturze. To tak jakbym dla swojego widzimisię zaczęła moje świnki morske karmić kiełbasą… No więc mój dom nigdy nie będzie w pełni wegański, a nawet wegetariański. Abstrahując już od mojego męża, który też raczej wege nie zostanie.

No. To tyle. Życzę Wam miłej soboty i owocnych przemyśleń i spadam gotować ciecierzycę 😉

W końcu przepis – kokosowe muffinki dyniowe

Zwykły wpis

IMGP9151

Zgodnie z obietnicą, wreszcie pojawia się przepis 🙂 Na słodko oczywiście, bo na moje nieszczęście jestem słodyczożercą, z czym staram się walczyć, ale raczej nieskutecznie 😉 Sezon na dynię dobiega już zdecydowanie końca, ale udało mi się jeszcze złapać dwa spore kawałki, które po odsiedzeniu stosownego czasu w lodówce doczekały się wreszcie swoich 5 minut 🙂 Dzisiaj mam dla Was muffinki – bezglutenowe i bezmleczne, niestety nie wegańskie, bo zawierają jajka, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Jeśli ktoś spróbuje upiec je, używając zamiennika jejak, np. siemienia lnianego, dajcie znać, jak wyszło, ale obawiam się, że akurat w tym przypadku może się nie udać, bo muffinki zamiast zwykłej mąki zawierają znacznie grubszą „mąkę” kokosową, więc siła spulchniająca jajek chyba się tutaj przydaje.

Odnośnie diety bezglutenowej, myślę, że wkrótce popełnię post na ten temat, bo ostatnio sporo o tym czytam, i dowiaduję się ciekawych rzeczy, ale ponieważ nie mam dzisiaj czasu na pisanie wielkiej epistoły, przejdźmy do meritum, czyli muffinek 🙂

Inspiracją dla nich był ten przepis. W oryginale przewidziana jest mąka migdałowa. U nas nie widziałam takiego czegoś w sprzedaży, więc czasem używam do pieczenia różnych rzeczy zmielonych migdałów lub orzechów (kupuję już zmielone, szczególnie przed świętami można łatwo znaleźć migdały/orzechy tarte, a w niektórych sklepach, np. w Piotrze i Pawle, są w ciągłej sprzedaży). Tym razem jednak nie miałam ich w domu, sklep był już zamknięty, a z resztą i tak nie chciało mi się wychodzić, a tu rodzice zapowiedzieli się na obiad, więc musiałam zacząć od rzeczy najważniejszej, czyli deseru 😉 Przypomniało mi się, że wiele bezglutenowych przepisów na ciasta, babeczki itp. wykorzystuje mąkę kokosową, która to jest u nas do kupienia, aczkolwiek cena przyprawiła o zawał nawet mnie, a ja czasem potrafię sporo zainwestować w ciekawostki kulinarne. No i oczywiście mąki kokosowej w cenie 50 zł za kilogram też nie miałam w domu 😉 Miałam za to wiórki kokosowe, więc wykazałam się kreatywnością i pomyślałam, że skoro często pojawia się w przepisach mąka owsiana zrobiona z płatków zmielonych w blenderze, to czemu nie mąka kokosowa ze zmielonych wiórków? Jak pomyślałam, tak też zrobiłam, a efekt końcowy jest fajny 🙂 Babeczki są wilgotne i dosyć ciężkie, takie jak lubię – jakoś nigdy nie przepadałam za pieczywem typu „pieczone powietrze” 😉 Razowiec jest u mnie zdecydowanie ponad bagietką, a ciężkie od bakalii ciastka owsiane biją na głowę leciutkie bułeczki 😉

IMGP9145A zatem przepis

Składniki (na 10 średnich muffinek)

  • 2 szklanki wiórków kokosowych, im drobniejszych, tym lepiej
  • 3 duże jajka
  • 1 szklanka puree z dyni (ja po prostu pieczoną dynię zmiksowałam mniej więcej z 3 łyżkami wody)
  • szczypta soli
  • łyżeczka cynamonu
  • szczypta gałki muszkatałowej (opcjonalnie)
  • czubata łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2-3 łyżki miodu (u mnie 2 czubate, ale miód był gęsty, więc łatwo dało się nabrać „z czubem”)
  • 2 łyżki masła orzechowego (użyłam migdałowego)
  • opcjonalnie garść rodzynek, orzechów (najlepiej chyba włoskich), pestek dyni (u mnie) albo kawałków czekolady

Przygotowanie

Najpierw z wiórków kokosowych robimy makę. Wsypujemy je do blendera i miksujemy na wysokich obrotach około 2 minuty. Nie będzie to mąka sensu stricte, ale wiórki powinny być rozgrobnione na proszek i zaczynać się troszeczkę sklejać. Jeśli macie w domu mielone siemię lniane, to jest mniej więcej ta konsystencja. Do mąki kokosowej dodajemy cynamon, gałkę muszkatałową, sól i proszek do pieczenia i mieszamy. Osobno miksujemy jajka, dynię, miód i masło orzechowe. Następnie mokre składniki wlewamy do suchych i mieszamy do połączenia. Dodajemy orzechy, pestki itp. Przekładamy masę do foremek, które można wypełnić prawie do końca, bo babeczki urosną tylko trochę. Pieczemy 25 minut w 175 stopniach.

Smacznego 🙂

IMGP9158

IMGP9141

Wbrew pozorom nadal żyję ;-)

Zwykły wpis

Witajcie 🙂

Dłuuuugo tutaj nie zaglądałam, a raczej zaglądałam, ale nie pisałam. W moim życiu dużo się ostatnio działo – tych bardzo fajnych i bardzo niefajnych rzeczy. Ostatnie 4 miesiące jakoś mi umknęły. W zasadzie przegapiłam święta, na które co roku czekam z utęsknieniem. W tym roku były trudne, bo niestety był to czas pożegnania z moją Babcią – była już bardzo chora, wszyscy spodziewali się, że niedługo od nas odejdzie i tak się stało. Na szczęście święta udało nam się jeszcze spędzić razem w domu moich rodziców. Kilka tygodni później Babcia odeszła – wierzę, że do lepszego świata…

Z przyjemniejszych rzeczy, nasza dwójka bez sternika wzbogaciła się o dwóch nowych członków załogi – Toperza i Zołzę – dwa sfinksy kanadyjskie, które od kilku miesięcy nie pozwalają mi się nudzić 🙂 Kiedy biegają, cały dom się trzęsie – nie sądziłam, że koty mogą narobić tyle hałasu. Mruczą, miauczą, bawią się, gryzą się, chorują, wykopują kwiatki z doniczek, wypijają mi kawę i… skutecznie utrudniają fotografowanie jedzenia, albowiem zachodzi prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że jedzenie zostanie w trybie natychmiastowym skonsumowane przez czworonoga, nawet jeśli jest to pieczona brukselka albo kiszona kapusta 😛 Gdyby jakimś cudem jedzenie nie padło ofiarą drapieżnika, to pewnie zostanie nią aparat – jak wiadomo dziwne gadżety z dyndającymi paskami są super ciekawe, trzeba je obwąchać, oblizać, a najlepiej zrzucić na podłogę 😉

Oczywiście muszę się Wam pochwalić moimi „dzieciakami”, ale moje osobiste talenty fotograficzne ograniczają się do sytuacji, w których obiekt nie ucieka, nie próbuje wydrapać mi oczu ani zjeść aparatu 😉 Tak więc przestawiam Toperza i Zołzę na fotkach autorstwa mojego małżonka oraz pani Ilony Szczygieł z hodowli Al Kaszmir*PL

ToperzToperz zwany ostatnio Dużym

zołzaZołza zwana czasem Królewną lub Ryśką (ale najczęściej jednak Zołzą ;))

Teraz, kiedy emocje rodzinne i kurz wzniesiony przez koty nieco opadły, postanowiłam wrócić do blogowania. Lubię czytać, co innym w duszy i w kuchni gra, więc czułam się trochę winna, że zaniedbałam ten mój kącik w sieci. Jutro (może pojutrze ;)) pojawi się pierwszy od długiego czasu przepis (razem z odrobiną wynurzeń ;)). Postaram się pojawiać się tutaj w miarę regularnie, a w razie gdyby koty zjadły nowe przepisy, podzielę się od czasu do czasu przemyśleniami na tematy różne 🙂

Pozdrawiam wszystkich, którzy jeszcze tu zaglądają 🙂