Category Archives: książki

Skinny Bitch

Zwykły wpis

Dziś chciałam podzielić się z Wami opinią na temat książki „Skinny Bitch”, którą właśnie skończyłam czytać. Jest to chyba klasyka literatury „pro vegan”. Ksiażka dostępna jest tez po polsku, pt. „Wegańska Bogini”, ale jeżeli macie taką możliwość, przeczytajcie ją w oryginale.

Uważam, że jedną z rzeczy, które wyróżniają tę książkę spośród innych, jest język, jakim jest napisana – BARDZO bezpośredni, momentami wręcz wulgarny. W polskim tłumaczeniu tego nie ma, co moim zdaniem działa na szkodę książki. Wersja angielska jednym się może podobać a innych wkurzać, ale trudno pozostać wobec niej obojętnym. Wersja poska jest „poprawna” jeżeli chodzi o język, co według mnie powoduje, że czyta się ją mniej ciekawie. Skoro już zaczełam od języka… jest to jednocześnie wada i zaleta tej książki. Zaleta, bo jak napisałam, dzięki temu książka przyciąga, wydaje się inna niż wszystkie, zwraca uwagę. Może też dla osób, które takim językiem mówią na codzień, jest „łatwiej przyswajalna” niż ta sama treśc wyrażona w tzw. mowie wysokiej, kto wie… Z drugiej strony, język, powiedzmy, wybitnie potoczny, powoduje, że absolutnie nie jest to pozycja, którą można pożyczyć cioci czy rodzicom (no chyba, że ktoś ma bardzo postępową ciocię i rodziców ;)). Poza tym myślę, że wiele osób może sie poczuć przez tę książke po protu obrażonych. Wyrażenie sprzeciwu wobec jakiegoś poglądu w słowach „jeśli myślisz tak i tak, to jesteś pier****nym debilem” może wiele osób dotknąć, niezależnie od tego, jaki pogląd jest aktualnie krytykowany. Osobiście czytałam bez bólu, natomiast gdyby ktoś podobnym językiem podobną treść powiedział do mnie bezpośrednio, to nie ręczę za siebie 😉

To tyle na temat formy. Jeśli chodzi o treść, też mam trochę mieszane uczucia. Generalnie autorki głoszą tezę, że przejście na dietę wegańską jest jedyną słuszną metodą osiągnięcia wymarzonej szczupłej sylwetki. Moim zdaniem jednak za daleko posuwają się w uproszczeniach. Czytając, można odnieść wrażenie (z resztą nie tylko wrażenie, właściwie zostało to napisane wprost), że stosowanie diety wegańskiej gwarantuje zdrowię i szczupłą sylwetkę, podczas gdy każda inna dieta spowoduje, że będziemy „grubymi świniami” z „wielką obrzydliwą dupą” itp. Jak widać w otaczającym świecie, nie do końca jest to prawda. Nie znam osobiście żadnych wegan, ale „blogowo” znam kilka osób, które pomimo stosowania zdrowej diety roślinnej mają problemy z nadwagą tudzież inne dolegliwości zdrowotne. Znam też całe mnóstwo mięsożerców, którzy ciesza się świetnym zdrowiem. Jestem uczulona na stwierdzenia pt. „zaprawdę powiadam wam, wszyscy weganie dożyją setki, a wszyscy mięsożercy umrą na raka, amen”.

Książka generalnie przedstawia wegański styl życia jako (nie tylko, ale również) metodę na poprawę figury. Moim zdaniem aspekt „odchudzeniowy” jest zdecydowanie zbyt ekstreamlny. Z jednej strony autorki piszą, że dla zdrowia potrzebne są też zdrowe tłuszcze, że można czasem zjeść coś słodkiego itp., ale z drugiej odnosze wrażenie, że demonizują jedzenie i to nie tylko jedzenie pochodzenia zwierzęcego (w tym przypadku „demonizują” to zdecydowanie zbyt łagodne określenie), ale jedzenie w ogóle. Pojawiają się fragmenty o tym, że po pewnym czasie ograniczania jedzenia człowiek przyzwyczaja sie do uczucia głodu i ssania w żołądku i że należy sie tym cieszyć, bo dzięki temu nasze ciało jest czystsze i staje się szczuplejsze… Że śniadania nie należy jeść zaraz po wstaniu z łóżka, ale wytryzmać, ile tylko się da, nie przejmując się burczeniem w brzuhu, bólem głowy i nudnościami (!) Autorki wychwalają tez zbawienne skutki różnego rodzaju postów i głodówek. Co prawda napomykają też, że o głodówkach trzeba najpierw więcej poczytać i ewentualnie zasięgnąć porady lekarza oraz żeby nie przesadzić ze „zdrowym trybem życia” i nie wpaść w anoreksję, jednak przedstawione tam podejście do jedzenia jako takiego mi nie odpowiada. Mówię to jako osoba, która od wielu lat ma problemy z uporządkowaniem swojego podejścia do diety, odchudzania, treningu, postrzegania własnego ciała itp. Podchodząc do tej książki, wiedziałam, czego sie spodziewać. Czytałam wcześniej recenzje i wiedziałam, że poglądy autorek są, powiedzmy, dosyć ortodoksyjne. Gdybym nie wiedziała, gdybym była młodsza, bardziej podatna na sugestię albo miała większe problemy z odżywianiem, myslę, że ta książka nie miałaby na mnie dobrego wpływu.

Zostaje trzecia kwestia, która mnie osobiście bardzo poruszyła (ale tym razem poruszyła „we właściwą stronę ;)”) a mianowicie etyczne uzasadnienie diety wegańskiej. Czytając „Skinny Bitch”, pierwszy raz w życiu popłakałam się nad książką. Dodam, że miało to miejsce w metrze, więc było mi trochę głupio 😛 A popłakałam się, czytając fragmenty wywiadów z pracownikami rzeźni. Przeglądając różne publikacje na temat weganizmu, widziałam już wiele zdjęć, opisów itp. tego, co się dzieje na farmach przemysłowych i w rzeźniach. Widziałam nawet mniej więcej do połowy Earthlings (drugą połowę miałam obejrzeć kiedy indziej i jakoś zapomniałam ;)), ale nic mnie tak nie poruszyło, jak właśnie opisy, które znalazłam w tej książce. Ciekawe, choć jednocześnie załamujące, były też informację o powiązaniach przemysłu mięsnego i mlecznego z instytucjami, które odpowiadają np. za ustalanie wytycznych dotyczących zdrowego żywnienia czy odżywiania dzieci w szkołach. Co prawda książka przedstawia sytuację w USA, ale wydaje mi się, że każdy kraj ma w tej dziedzinie swoje własne nadużycia…

Warto wspomnieć, że książka jest adresowana do Amerykanów i bierze pod uwagę realia w USA, np jeśli chodzi o dostępne wegańskie słodycze, substytuty mięsa itp. Cały jeden rozdział zawiera listę „dozwolonych” potraw z nazwami producentów itp., ale nie wiem, czy chociaż jedna z tych rzeczy jest dostępna na naszym rynku. Nie wiem, czy w polskiej wersji tego rozdziału po prostu nie ma, czy został dostosowany do naszych potrzeb (jeśli tak, to pewnie jest o jakieś 80% krótszy ;))

Ogólnie rzecz biorąc „Skinny Bitch” jest warta uwagi. Na pewno nie jest to książka, która każdemu się spodoba, ale z drugiej strony do każdego trafiają inne metody przekazu i jesna osoba potrzebuje delikatnego tłumaczenia i taktownej rozmowy, a ktoś inny może doznać olśnienia, kiedy przeczyta „hej, stary, codziennie jesz na obiad rozkładające się zwłoki”. Myślę, że do samego planu diety należy podejść z dużym dystansem, ale generalnie mimo początkowej rezerwy i lekkiego szoku w temacie używanego słownictwa, kończyłam czytać z pozytywnymi odczuciami.

PS. Nowe przepisy niebawem. Aktualnie zajmuję się wyjadaniem resztek 😉