Tag Archives: kokos

W końcu przepis – kokosowe muffinki dyniowe

Zwykły wpis

IMGP9151

Zgodnie z obietnicą, wreszcie pojawia się przepis 🙂 Na słodko oczywiście, bo na moje nieszczęście jestem słodyczożercą, z czym staram się walczyć, ale raczej nieskutecznie 😉 Sezon na dynię dobiega już zdecydowanie końca, ale udało mi się jeszcze złapać dwa spore kawałki, które po odsiedzeniu stosownego czasu w lodówce doczekały się wreszcie swoich 5 minut 🙂 Dzisiaj mam dla Was muffinki – bezglutenowe i bezmleczne, niestety nie wegańskie, bo zawierają jajka, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Jeśli ktoś spróbuje upiec je, używając zamiennika jejak, np. siemienia lnianego, dajcie znać, jak wyszło, ale obawiam się, że akurat w tym przypadku może się nie udać, bo muffinki zamiast zwykłej mąki zawierają znacznie grubszą „mąkę” kokosową, więc siła spulchniająca jajek chyba się tutaj przydaje.

Odnośnie diety bezglutenowej, myślę, że wkrótce popełnię post na ten temat, bo ostatnio sporo o tym czytam, i dowiaduję się ciekawych rzeczy, ale ponieważ nie mam dzisiaj czasu na pisanie wielkiej epistoły, przejdźmy do meritum, czyli muffinek 🙂

Inspiracją dla nich był ten przepis. W oryginale przewidziana jest mąka migdałowa. U nas nie widziałam takiego czegoś w sprzedaży, więc czasem używam do pieczenia różnych rzeczy zmielonych migdałów lub orzechów (kupuję już zmielone, szczególnie przed świętami można łatwo znaleźć migdały/orzechy tarte, a w niektórych sklepach, np. w Piotrze i Pawle, są w ciągłej sprzedaży). Tym razem jednak nie miałam ich w domu, sklep był już zamknięty, a z resztą i tak nie chciało mi się wychodzić, a tu rodzice zapowiedzieli się na obiad, więc musiałam zacząć od rzeczy najważniejszej, czyli deseru 😉 Przypomniało mi się, że wiele bezglutenowych przepisów na ciasta, babeczki itp. wykorzystuje mąkę kokosową, która to jest u nas do kupienia, aczkolwiek cena przyprawiła o zawał nawet mnie, a ja czasem potrafię sporo zainwestować w ciekawostki kulinarne. No i oczywiście mąki kokosowej w cenie 50 zł za kilogram też nie miałam w domu 😉 Miałam za to wiórki kokosowe, więc wykazałam się kreatywnością i pomyślałam, że skoro często pojawia się w przepisach mąka owsiana zrobiona z płatków zmielonych w blenderze, to czemu nie mąka kokosowa ze zmielonych wiórków? Jak pomyślałam, tak też zrobiłam, a efekt końcowy jest fajny 🙂 Babeczki są wilgotne i dosyć ciężkie, takie jak lubię – jakoś nigdy nie przepadałam za pieczywem typu „pieczone powietrze” 😉 Razowiec jest u mnie zdecydowanie ponad bagietką, a ciężkie od bakalii ciastka owsiane biją na głowę leciutkie bułeczki 😉

IMGP9145A zatem przepis

Składniki (na 10 średnich muffinek)

  • 2 szklanki wiórków kokosowych, im drobniejszych, tym lepiej
  • 3 duże jajka
  • 1 szklanka puree z dyni (ja po prostu pieczoną dynię zmiksowałam mniej więcej z 3 łyżkami wody)
  • szczypta soli
  • łyżeczka cynamonu
  • szczypta gałki muszkatałowej (opcjonalnie)
  • czubata łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2-3 łyżki miodu (u mnie 2 czubate, ale miód był gęsty, więc łatwo dało się nabrać „z czubem”)
  • 2 łyżki masła orzechowego (użyłam migdałowego)
  • opcjonalnie garść rodzynek, orzechów (najlepiej chyba włoskich), pestek dyni (u mnie) albo kawałków czekolady

Przygotowanie

Najpierw z wiórków kokosowych robimy makę. Wsypujemy je do blendera i miksujemy na wysokich obrotach około 2 minuty. Nie będzie to mąka sensu stricte, ale wiórki powinny być rozgrobnione na proszek i zaczynać się troszeczkę sklejać. Jeśli macie w domu mielone siemię lniane, to jest mniej więcej ta konsystencja. Do mąki kokosowej dodajemy cynamon, gałkę muszkatałową, sól i proszek do pieczenia i mieszamy. Osobno miksujemy jajka, dynię, miód i masło orzechowe. Następnie mokre składniki wlewamy do suchych i mieszamy do połączenia. Dodajemy orzechy, pestki itp. Przekładamy masę do foremek, które można wypełnić prawie do końca, bo babeczki urosną tylko trochę. Pieczemy 25 minut w 175 stopniach.

Smacznego 🙂

IMGP9158

IMGP9141

Odbiła mi palma… kokosowa – czyli kolejna edycja domowej produkcji maseł wszelakich ;-)

Zwykły wpis

Po domowym maśle migdałowym, które niestety jakieś złośliwe krasnoludki ukradły już z lodówki i dziś rano zastałam pusty słoik ;), przyszła kolej na wypróbowanie masła kokosowego. Przyznaję, że w Polsce nigdy go nie widziałam w sprzedaży, natomiast czytałam o nim na blogach anglojęzycznych i miałam ochotę spróbować. Oczywiście w trakcie robienia bez próbowania się nie obeszło 😉 I mogę powiedzieć, że jest smaczne – lekko słodkie bez potrzeby dosładzania, delikatne, generalnie dostarcza pozytywnych wrażeń 🙂 Ja chyba pozostanę jednak wierna masłom orzechowym, bo choć kokosa lubię, to do orzechów się nie umywa. Ale jeśli lubicie np. Rafaello czy inne Bounty, to koniecznie spróbujcie – będziecie mieli słoik Rafaello w lodówce 🙂

Ja mam w planach zrobić jeszcze mniej więcej drugie tyle masła, ale bynajmniej nie do bezpośredniej konsumpcji, bo taka ilość kokosa mogłaby mnie zabić 😉 Znalazłam chyba najbardziej perwersyjny przepis na ciasto, jaki do tej pory widziałam i oczywiście koniecznie będę musiała go wypróbować 😉 A że jednym ze składników jest właśnie masło kokosowe, to mój spracowany ostatnio blender będzie musiał wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły 😉 Oczywiście, jeżeli efekt okaże się jadalny, nie omieszkam się pochwalić na blogu 🙂

Składniki (na mniej więcej 1.5 szklanki masła)

  • 380 g wiórków kokosowych
  • łyżka oleju o neutralnym smaku (u mnie olej z orzechów włoskich)
  • 2 nieduże szczypty soli (polecam, fajnie wydobywa delikatną słodycz kokosa)
  • pół łyżeczki estraktu z wanilii lub kilka kropel zapachu waniliowego (opcjonalnie)

Przygotowanie

Wszystko zmiksować, pilnując, żeby blender nie eksplodował 😉  Od czasu do czasu robić przerwy, aby lekko przestudzić sprzęt i zeskrobać zawartość ze ścianek naczynie. Przechowywać w lodówce w zamkniętym słoiku. Przed użyciem trzeba wyjąć i ogrzać do temperatury pokojowej, bo w lodówce robi się bardzo twarde.

PS. Prawda, że ładne miseczki upolowałam? 😉

Kukurydziano-kokosowe muffinki dla Mai

Zwykły wpis

Dziś dzień św. Patryka – święto piwa i zielonej koniczynki. Ja jednak zielony przepis odłożyłam na jutro, a dziś mam dla Was pomysł na muffinki. Upieczone z myślą o małej Marysi, która od urodzenia walczy z nieuleczalną chorobą – rdzeniowym zanikiem mięśni (SMA). Jeśli nie wiecie jeszcze, co zrobić ze swoim 1% podatku, możecie przekazać go Marysi i jej rodzicom za pośrednictwem Fundacji Dzieciom „Zdążyć z pomocą”, wpisując w formularzu PIT następujące dane:

KRS: 0000037904, cel szczegółowy: 1% – 11740 Pindral Maria. 

Tutaj możecie odwiedzić Marysię na facebooku i dowiedzieć się o niej więcej.

Przechodząc do muffinek – nie byłabym sobą, gdybym upiekła zwykłe muffinki z normalnej mąki, może z dodatkiem jakichś owoców. Nieeee, musiałam pokombinować 😉 Lubię wyżywać się twórczo w kuchni. Czasami wychodzi z tego praca TFUrcza, ale innym razem udaje się zrobić coś naprawdę ciekawego. Dzisiejsze muffinki upiekłam z mąki kukurydzianej, na mleku kokosowym. Są inne (jak wszystkie moje muffinki ;)). Gęste, a jednocześnie bardzo delikatne, prawie kremowe. Dosyć mocno słodkie. Dodatek ziaren kukurydzy i wiórkków kokosowych daje im „to coś” 🙂 Polecam 🙂

Składniki (na 12 miffinek)

suche

  • 3 niepełne szklanki mąki kukurydzianej
  • łyżeczka proszku do pieczenia
  • pół szklanki cukru
  • pół szklanki wiórków kokosowych
  • czubata łyżka mielonego siemienia lnianego
  • 2 szczypty soli

mokre

  • 3 puszki po 180 ml mleka kokosowego (użyłam light)

Dodatkowo

  • ok. 2/3 puszki kukurydzy (odcedzonej)
  • olej do natłuszczenia foremek

Przygotowanie

Suche składniki mieszamy w misce. Dolewamy mleko kokosowe i mieszamy do połączenia. Następnie dodajemy kukurydzę i jeszcze raz mieszamy. Przekładamy do natłuszczonych foremek i pieczemy ok. 25 minut w 180 stopniach. Gotowe 🙂

Muffinki biorą udział w akcji Muffinki dla Mai oraz Wegańskie Słodkości (bo to już ostatni dzień, a więcej słodkości dziś nie przewiduję ;))

*** Z ostatniej chwili 😉 ***

W kolejnym przypływie kreatywności postanowiłam ozdobić muffinki kremem o smaku mango. W związku z tym zdaje się, że awansowały do katergoii cupcakes 🙂 Niestety, dopadło mnie wrodzone lenistwo i nie chciało mi się kolejny raz dzisiaj rozstawiać sprzętu fotograficznego. Ale podzielę się z Wami pomysłem na krem. Otóż bazą do kremu stały się… słodkie ziemniaki. O tego typu kremie do muffinek pisałam już tutaj. Tym razem zrobiłam go podobnie: upiekłam jeden nieduży słodki ziemniak (godzinkę w 180 stopniach), a po wystudzeniu i obraniu zmiksowałam go z kilkunastoma kawałkami suszonego mango, uprzednio namoczonymi w wodzie. Tak powstałą masą udekorowałam moje muffinki – cupcakes 🙂 Myślę, że słodkie ziemniaki zyskają nowe zastosowanie w mojej kuchni – właśnie jako baza do kremów, szczególnie owocowych.

Może brzmi to dziwnie, ale naprawdę świetnie sprawdzją się w tej roli. Mają piękny pomarańczowy kolor, który dłuuugo się utrzymuje i nie zmienia się np. na podejrzany odcień brązu 😉 Po upieczeniu dają się bez problemu zmiksować na idelanie gładką masę, która już sama w sobie ma konsystencję właciwą dla kremu. Mają delikatnie łodki i wcale nie ziemniaczany smak, który dobrze się skomponuje z bardzo wieloma dodatkami smakowo – zapachowymi, typu cynamon, kakao, kawa, skórki i sok z cytrusów… No i w odróznieniu od konwencjonalnych kremów i polew nie mają ani grama tłuszczu, ani  tygodniowej dawki cukru, mają za to ogromne ilości witaminy A, błonnika i innych dobroci 🙂 Już myślę o torcie dekorowanym takim kremem 🙂 Mogę się założyć, że nikt nir pozna, z czego powstał 🙂

Wspomnienie lata, czyli obiad z nutą tropikalną

Zwykły wpis

Dzisiaj mam dla Was dwa przepisy na dania, które przypomną wakacje pod palmami 🙂 Co prawda w Tajlandii jeszcze mnie nie było, ale wszystko przede mną 😉 Mimo to tajskie burgery przywołują wspomnienia żaru tropików i pozwalają przez chwilę nie myśleć o padającym poziomo śniegu z deszczem za oknem. No cóż, do wiosny z każdym dniem coraz bliżej i tego się trzymajmy 🙂

Przepis na tajskie burgery pochodzi z książki Peas and Thank you – jednego z moich prezentów od Mikołaja. Bardzo lubię bloga autorki, więc na książkę też się skusiłam i nie żałuję. Jest to pierwsza książka kucharska, którą czytam dla rozrywki (no dobra, jedna z pierwszych którą w ogóle czytam, ale cóż ;)). Każdy przepis to jednocześnie rodzinna historia, wspomnienie, refleksja z dużą dozą autoironii… Przy tym przepisy są „normalne” – dla ludzi, którzy mają zycie poza kuchnią i nie czują potrzeby tudzież nie mają czasu spędzać dziennie 3 godzin przy garnkach, szykując jakieś wyuzdane smakołyki. Składniki też są ogólnie dostępne, przynajmniej ogólnie dostępne w USA – u nas może być problem ze znalezieniem wegańskich serów, które czasem pojawiają się w książce. Ale do przygotowania opisanych tam potraw nie potrzeba wodorostów z dna Rowu Mariańskiego czy innych wynalazków, których normalny człowiek nawet ze świecą nie znajdzie 😉 Naprawdę myślę, że składniki do 85% potraw bez problemu można znaleźć w zwykłym supermarkecie, nie zapędzając się nawet do sklepu ze zdrową żywnością.

Tak więc tajskie burgery – pachące kolendrą, imbirem, sezamem, limonką… Pycha 🙂 W storunku do oryginalnego przepisu zmieniłam niewiele – podaję oryginalny przepis i moje modyfilacje.

Składniki (na 4 burgery)

  • 1/3 szklanki mąki z cieciorki + łyżka płatków owsianych (w oryginale 1/3 szklanki płatków zmielonych w blenderze na mąkę, ale jakoś u mnie to mielenie nie działa, więc używam mąki z cieciorki lub bułki tatrej)
  • puszka fasoli (400g) – w oryginale cieciorka, ale akurat nie miałam. Użyłam fasoli falożetki, myślę, że może być też biała, byle tylko nie czerwona, bo kolor będzie dziwny 😉
  • pół małego brokuła startego na tarce
  • 3 łyżeczki sosu sojowego
  • 2 ząbki czosnku przeciśnięte przez praskę
  • 2 łyżeczki oleju sezamowego
  • 3 łyżki posiekanej kolendry
  • 3 łyżeczki imbiru startego na drobnej tarce
  • 2 łyżki masła orzechowego
  • olej do smażenia

Przygotowanie

Łatwizna – wszystkie składniki wkładamy do blendera i miksujemy, ale tak, żeby nie była to zupełnie jednolita papka. Ewentualnie doprawiamy do smaku. Masa jest dosyć rzadka (tzn. rzadka jak na masę na kotlety), ale nie należy się tym przejmować. Formujemy 4 kotlety i smażymy na rozgrzanym oleju około 5-6 minut z każdej strony.

Ostatnio znalazłam te na blogu Oh She Glows przepis na ciekawą sałatkę w tropikalnym klimacie. Kapusta włoska, która u nas chyba nie jest specjalnie popularna, a jeśli już, to do zawijania gołąbków, u naszych przyjaciół zza oceanu jest szeroko wykorzystywana jako baza sałatek.

Początkowo ten pomysł jakoś mnie nie przekonywał, bo przecież kapusta jest dosyć twarda, a włoska chyba jeszcze twardsza niż zwykła. Ale okazuje się, że jest trik 😉 Do takiej sałatki trzeba dodać naprawdę duuuuużo sosu i wgniatać go rękami w liście kapusty. Stąd amerykańska nazwa massaged kale salad. Dzięki temu zabiegowi kapusta mięknie i „przesiąka” smakiem sosu. Sałatka jest nawet lepsza na drugi dzień, kiedy smaki dokładnie się przegryzą. Poza tym, w przeciwieństwie do sałaty czy innej „delikatniejszej” zieleniny, kapusta po nocowaniu w lodówce nie puszcza tyle soku pod wpływem dressingu, nie więdnie i generalnie nie robi smętnego wrażenia 🙂

Z pewnością połączenie kapusty z bananem i ananasem wydaje się, łagodnie mówiąc, ekstrawaganckie, ale warto spróbować 🙂 Dla mnie sałatka w oryginalnej wersji była zbyt mdła w smaku, więc podrasowałam ją imbirem i dodatkowym sokiem z limonki.

Składniki

  • ok. 10 liści kapusty włoskiej
  • 1 banan
  • garść migdałów (w oryginale orzechy macadamia)
  • 2/3 puszki brzoskwiń (w oryginale świeże mango)
  • kilka łyżek wiórków kokosowych
  • spora szczypta imbiru w proszku

sos

  • 2/3 puszki ananasa
  • mała puszka mleka kokosowego (185 ml)
  • 1/4 szklanki soku z limonki (półtorej lub 2 limonki)
  • spora szczypta soli

Przygotowanie

Liście kapusty myjemy i rwiemy na nieduże kawałki, omijając najtwardsze korzenie, które wyrzucamy. Wszystkie składniki sosu miksujemy. Do dużej miski z kapustą wlewamy ok 2/3 sosu, dosypujemy imbir i przez dłuższą chwilę ugniatamy liście rękami. Następnie dodajemy pokrojone w nieduże kawałki brzoskwinie, banana, posiekane migdały i wiórki kokosowe. Delikatnie mieszamy. Próbujemy i ewentualnie doprawiamy do smaku. Wstawiamy na jakiś czas do lodówki. Podajemy w towarzystwie tajskich burgerów (albo innym dobrym towarzystwie ;))

Pozostały sos można skonsumować luzem w charakterze smoothie – jest naprawdę bardzo smaczny 🙂